Liczby koronawirusa, czyli porównywanie nieporównywalnego

„Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka” – to znane powiedzenie, które błędnie przypisywane jest Józefowi Stalinowi. W dobie pandemii statystyka znów nabrała mocy. Liczby zakażonych, zgonach i przeprowadzanych testach pojawiają się w każdym serwisie informacyjnym. Sprawdziliśmy, czy liczby te nie przedstawiają mylnego obrazu sytuacji. Szczególnie w Polsce.

Co do tego, że liczba wykrytych 7,4 tys. zakażonych w Polsce nie jest rzeczywistą liczbą zakażonych, chyba nikt nie ma wątpliwości. Powodów jest co najmniej kilka, ale najprostszy dałoby się zamknąć w zdaniu – poznalibyśmy rzeczywistą liczbę zakażonych, gdybyśmy przeprowadzili testy wszystkim mieszkańcom. Jest to oczywiście niemożliwe, głównie z powodów finansowych.

Ilu jednak może być zakażonych? Dlaczego liczba potwierdzonych w Polsce przypadków jest niższa od tej z porównywalnych pod względem liczby ludności i większych krajów?

Nasze możliwości diagnostyczne rosną

„Testy, testy, testy, testy…” – taki wpis jakiś czas temu zamieszczono na oficjalnym profilu twitterowym Światowej Organizacji Zdrowia. WHO jest przekonana, że tylko ogromna liczba testów pozwoli wykryć skalę problemu. Tyle tylko, że najlepsze testy genetyczne są zbyt kosztowne – nie do udźwignięcia dla wielu światowych gospodarek, również bogatszych od polskiej, a także z powodu ich ograniczonej liczby.

Polskie laboratoria rozpędzają się powoli, jak załadowany pociąg na linii szerokotorowej, ale faktem jest, że z dnia na dzień nasze możliwości diagnostyczne są większe, a z ogona Europy przeskakujemy kolejne szczeble.

W ciągu miesiąca od wykrycia pierwszego przypadku wykonaliśmy blisko 100 tys. testów (11 kwietnia padł rekord – 11,3 tys.), a do 14 kwietnia 148 tys. To mniej więcej tyle, ile dużo mniejsze Czechy (130 tys.). Z uwagi na różne populacje, wartości liczbowe mogą jednak nie pokazywać całego obrazu. Lepszy jest współczynnik określający liczbę testów wykonanych na milion mieszkańców. I w tej statystyce, mimo znacznego przyspieszenia, wciąż jesteśmy w dolnej części stawki krajów członkowskich UE (tylko przed Węgrami, Rumunią i Bułgarią) z ok. 3900 testami na milion mieszkańców.

Znamienny przykład Francji

Wybór zasady, według której postanawia się „komu robić testy”, jest w tym aspekcie kluczowy. Można nie trafić do odpowiedniej grupy i stracić cenny przypadek, nie wykrywając wirusa. Przykład Francji jest tu znamienny.

Francuzi do końca marca wykonali ponad 100 tys. testów, ale mieli dwie fazy testowania – w pierwszej sprawdzali w zasadzie tylko tych, którzy wracali z zagranicy, w drugiej najcięższe przypadki i pracowników służby zdrowia. Taki dobór grupy badawczej krytykowały media i eksperci. Początkowo niewydolne były tam też laboratoria, które testowały na poziomie 8-9 tys. dziennie. W kwietniu liczba testów ma tam wzrosnąć do 20 tys., a docelowo w czerwcu – do 100 tys. dziennie. Francuzi z zazdrością spoglądają w stronę wschodnich sąsiadów, bo wykonują 1/10 tego, co Niemcy. Ci testują już na poziomie 350 tys. na tydzień.

To jednak nie wszystko. Jak podaje „Sueddeutsche Zeitung”, eksperci mają nadzieję, że w Niemczech bardzo szybko można zwiększyć możliwości przeprowadzania testów. Proponowany przez nich scenariusz działań zakłada, że od 6 kwietnia możliwe jest przeprowadzanie 50 tys. badań dziennie, od połowy kwietnia ma to być 100 tys., zaś pod koniec miesiąca 200 tys. dziennie.

WHO nie podała jasnych wytycznych jak, kogo, kiedy i czym testować. Państwa na całym świecie zostały więc w dużej mierze pozostawione same sobie. Jedne opierają się na opiniach rodzimych ekspertów, inne wciąż zerkają w stronę WHO lub innych organizacji, a jeszcze inne podglądają, co robią sąsiedzi. Nikt nie przygotował świata na tego typu wydarzenia. Nawet najbogatsze kraje, z najlepszą opieką zdrowotną, jak Niemcy czy USA, antywirusową tarczę budowały w zasadzie od podstaw. Co prawda szybko, ale od podstaw.

Różnice w raportowaniu

Statystycznie w Polsce, ale też np. w Czechach, mniej więcej co 20. test stwierdza wirusa. Czy wobec tego nasza zachorowalność jest mniejsza niż np. w Austrii, Portugalii i Danii, gdzie statystycznie co 10. test stwierdza obecność Sars-Cov-2? A być może Czesi i Polacy źle określili grupę, na której należy przeprowadzać testy, a Austriacy, Portugalczycy i Duńczycy zrobili to lepiej?

Zauważalne są też różnice w raportowaniu poszczególnych przypadków. Np. jedne kraje podają liczbę przeprowadzonych testów, a inne liczbę osób, na których przeprowadzono test (jedna osoba może być badana kilka razy). Niektóre kraje podają wszystkie przeprowadzone testy, również przez podmioty prywatne, inne tylko zlecone przez państwowe. Są też kraje, które podają dzienne dane, inne natomiast z kilkudniowym poślizgiem. W Holandii nie wszystkie laboratoria były uwzględnione w krajowych szacunkach od samego początku. Gdy dołączane są nowe laboratoria, ich pełna suma testów z przeszłości jest dodawana do dnia, w którym zaczynają raportować, tworząc skoki w szeregach czasowych.

Wymowny jest tu też przykład Danii, której krzywa potwierdzonych przypadków wygląda co najmniej dziwnie. Duńczycy wyjaśniają, że od 12 marca do 1 kwietnia badano tylko osoby z poważniejszymi objawami, osoby szczególnie narażone i pracowników służby zdrowia. Od 1 kwietnia testy są ponownie przeprowadzane w szerszym zakresie. W ciągu dwóch tygodni powstała więc wyrwa, która jest oczywiście niereprezentatywna, ale uwzględniana w statystykach.

Różne rodzaje testów

Inna sprawa to rodzaj testów, jakie raportują poszczególne kraje. Tu również WHO nie wydała jasnych wytycznych. Na pytanie Interii odpowiada, że „rekomenduje testy molekularne”, ale jednocześnie nie wyklucza pozostałych metod diagnozowania. Co to za metody? Dopuszczalne są również testy słabsze, tzw. szybkie, o mniejszej czułości, ale też raportowanie stwierdzonego przypadku (najczęściej zgonu) bez przeprowadzonego wcześniej testu, o ile objawy u pacjenta były typowe dla Sars-Cov-2.

Szczegółowo wyjaśnia to dr Paweł Grzesiowski, ekspert w dziedzinie prewencji zakażeń, wykładowca w Szkole Zdrowia Publicznego CMKP.

– Z testami powstało sporo zamieszania. Tylko testy genetyczne pozwalają na wykrycie wirusa, a tym samym potwierdzenie aktywnego zakażenia. A te testy jak na razie mamy tylko w wersji kilkugodzinnej. Są dostępne w niektórych krajach „szybkie” testy genetyczne, tj. dostępne w ciągu godziny, ale w Polsce na razie ich nie mamy. Natomiast testy serologiczne, czyli badające odpowiedź immunologiczną organizmu na zakażenie, nie stanowią podstawy rozpoznania ostrej choroby. Jeśli ktoś natomiast wykona test w kierunku przeciwciał, to wyjdzie mu, że przechorował chorobę. System notyfikacji jest taki, że zgłasza się ostre choroby. Szybki test serologiczny tego nie wykaże – mówi nam Grzesiowski.

– WHO zaleca także raportowanie przypadków o jednoznacznym przebiegu, np. na podstawie tomografii komputerowej, wtedy gdy test jest ujemny lub kiedy nie wykonano testu, a objawy są typowe. Ta sama zasada dotyczy też zgonów – dodaje.

Tyle tylko, że dowolność interpretacyjna sprawia, że porównywanie liczby przypadków w poszczególnych krajach jest nieporównywalne. Nie dość, że dane są niepełne, bo oczywiście nie przedstawiają skali problemu, to jeszcze wybierane są selektywnie. Ta sytuacja dotyczy Polski, ale też wielu krajów na świecie.

Zafałszowany obraz pandemii

Zdaniem uznanego krakowskiego matematyka, prof. Tomasza Szemberga, brak ujednolicenia metodologicznego zafałszowuje liczbowy obraz pandemii. Na podstawie danych, którymi dysponują badacze, nie da się określić skali problemu. Szemberg matematyczne modelowanie rozwoju epidemii porównuje z przewidywaniem pogody.

– Na pewno dałoby się to lepiej przewidzieć, gdybyśmy robili więcej testów – mówi Interii. Jego zdaniem dane, które resort zdrowia raportuje do WHO, są niepełne, bo nie uwzględniają szybkich testów. Czy wobec tego te liczby są zaniżone?

– Ministerstwo „sprzedaje” prawdziwe dane, ale z tego, co sobie wybrało. Nie mamy do czynienia z zafałszowaniem obrazu z testów genetycznych, ale ten obraz byłby zdecydowanie gorszy, gdybyśmy uwzględniali wszystkie testy. W metodologii są trochę błędne założenia. Podawanie niepełnych liczb nie ma sensu – dodaje.

Korea Południowa wzorem dla innych państw

Nasi rozmówcy przekonują, że jedynie wyraźne zwiększenie liczby przeprowadzanych testów da pełniejszy obraz sytuacji, a co za tym idzie, udałoby się określić potencjalny rozwój rozprzestrzeniania się choroby. W tym kontekście na pierwszy plan w Europie wybijają się Niemcy, którzy z dnia na dzień znacząco rozwijają swoje możliwości diagnostyczne. Na świecie wyróżnia się Korea Południowa, która jak na razie, zdaniem ekspertów, najlepiej poradziła sobie z epidemią i często stawiana jest jako wzór.

Prof. Anna Wójcicka z Warsaw Genomics: – Spójrzmy na przykład Korei Południowej. Tam wykonuje się dziennie ok. 20 tys. testów przy populacji liczącej 52 mln mieszkańców. Wobec tego, przy obecnych ograniczeniach wprowadzonych przez nasz rząd, a także gdybyśmy wykonywali 10-15 tysięcy badań dziennie, to mielibyśmy możliwość zapanowania nad sytuacją.

O ile w kontekście liczby przeprowadzonych testów dobrze jest wzorować się na Korei Południowej, o tyle trudno byłoby skopiować do jakiegokolwiek kraju europejskiego drugie rozwiązanie. Koreańczycy uznali bowiem, że wielu pacjentów choruje bezobjawowo. A jeśli nie znajdzie się zakażonych pacjentów, to nawet największa zdolność do testowania może okazać się – ich zdaniem – bezużyteczna.

Dr Jung Won Sonn z Bartlett School od Planning pisze, że państwo na masową skalę wykorzystało technologię nadzoru. Zlokalizowanie osób, które miały kontakt z zakażonymi było tam błyskawiczne i proste. Państwo śledziło obywatela na podstawie używanych kart płatniczych (w Korei niemal nie używa się gotówki), za pomocą kamer CCTV na ulicach (w Korei jest 8 mln kamer, więc jedna przypada na 6,3 osoby; średnio człowiek jest rejestrowany na nich 83 razy dziennie), a także na podstawie lokalizacji telefonów komórkowych (w Korei jest więcej telefonów niż ludzi, a rejestracja numeru jest obowiązkowa).

Co ciekawe, Koreańczycy na masowe śledzenie byli przygotowani i godzili się z tak dużą ingerencją państwa w ich prywatne życie. Jest to jeden z nielicznych krajów, w których nie doszło do gwałtownej wyprzedaży w supermarketach. Trudno jednak wyobrazić sobie, by tego typu ograniczenia skopiował jakikolwiek kraj europejski.

„Te statystyki to humbug”

Przykład Korei Południowej pokazuje bardzo ważny aspekt – każde państwo jest inne. Poszczególne kraje różnią się od siebie liczbą ludności, gęstością zaludnienia, mentalnością, podejściem do życia, wolności i ograniczeń. W przypadku epidemii różnią się też sposobem raportowania. I skoro nie ma jednolitych standardów, trudno oczekiwać, by sytuacja w jakimkolwiek kraju była porównywalna.

„Biorąc pod uwagę różne wskaźniki testowania i niespójne sposoby mierzenia ofiar śmiertelnych w różnych krajach, powinniśmy unikać porównań między krajami w czasie rzeczywistym. Statystyki rzekomo informujące o tym, ile dni jeden kraj stoi za drugim, są humbugiem” – napisał kilka dni temu Wolfgang Munchau z „Financial Times”. Trudno się z taką tezą nie zgodzić.

Łukasz Szpyrka
źródło: interia.pl